czwartek, 17 grudnia 2015

Odwaga cywilna

W swoim ostatnim poście poruszyłam temat zapraszania osób samotnych na Święta. Nieledwie kilka dni później miałam okazję przekonać się, że pomoc drugiemu człowiekowi to trochę więcej, niż tylko dobre chęci i serce. Jest coś jeszcze - coś, co prywatnie nazywam odwagą cywilną. Jak owo pojęcie rozumiem?

Każdy z nas jest inny. Lubię się czasem wystroić, cieszą mnie komplementy i zachwycone spojrzenia ludzi. Raduje mnie również partia pierwszego fletu w orkiestrze. Solówki to wielka odpowiedzialność, ale i duma zarazem. Jednak jakaś część mnie wcale nie chce wyróżniać się z tłumu. Bycie w centrum uwagi bywa zwyczajnie męczące. Któż z nas nie ma czasem ochoty założyć czapki niewidki? Dyskretnie zająć miejsca w autobusie, by podumać niezauważonym...

I tu dochodzimy do sedna. Wyciągnięcie ręki do drugiego człowieka, to nic innego jak wyjście z szeregu i skierowanie oczu na siebie. Trochę na wzór odważnego rycerza pędzącego na pomoc słabszym. Wszelako odwaga i szlachetność, to nie li tylko domena rycerza, lecz po prostu człowieka - zakładając, że z istoty jesteśmy jednak dobrzy. Mimo to o wiele łatwiej jest udawać, że nic nie widzimy. Niekoniecznie bierze się to z tzw. znieczulicy. Czasami czuję, że w środku cała wyrywam się ku bliźniemu, lecz kroku zrobić nie mogę; zupełnie jakby coś trzymało moje ciało w miejscu. Czy jest to nieśmiałość? Czy też próba uszlachetnienia jakiejś formy obojętności we mnie...

Opowiem Wam teraz, co przydarzyło mi się ostatniej niedzieli. Spóźniona na mszę, ukradkiem zasiadłam w ostatniej ławce. Jedna z dróg do parafii prowadzi przez las. Miejsce przede mną zajmował mężczyzna. Jako, że włosy i kurtkę pokryte miał zeschniętym igliwiem, domyśliłam się, iż musiał wybrać ową drogę na skróty. Poza tym wyglądał zupełnie schludnie. Nagle oczom moim ukazał się drobny szczegół - a właściwie całkiem spory - przyprawiający mnie o drżenie kolan. Otóż na kołnierzu jegomościa wygodnie rozparł się wielki, opancerzony robak. Zastanawiałam się nawet, czy nie jest to karaluch, lecz one zamiast lasu wybrałyby raczej domowe ciepełko.

Nic, co działo się wokół mnie, nie miało już znaczenia - choćby i najbardziej święte. Liczył się tylko ów robal. Jeśli stracę go z oczu, mój kołnierz może być następny. Zdarzyło mi się kiedyś wyciągać obcej kobiecie owada z włosów, sytuacja była jednak zgoła inna. Raz, że robaczek dużo mniejszy; dwa - okoliczności bardziej sprzyjające. W kościele cisza i skupienie. Gdybym zdecydowała się interweniować, zwróciłabym całą uwagę wiernych, zakłóciłabym powagę nabożeństwa. Fakt, iż pan był w podeszłym wieku, nie sprzyjał  sposobności dyskretnego załatwienia sprawy.  Przecież nie strząsnę robala na ławkę - jeszcze zawału dostanie! Staruszek, rzecz jasna, nie robal. Ten ostatni niech już lepiej siedzi tu, gdzie go mogę mieć na oku. Niebłahą kwestią było również to, czym mam owada zrzuc - przecież nie własną ręką! 

Stanęło na tym, że nie uczyniłam nic, by uratować człowieka z opresji. Siedziałam tylko jak na szpilkach, w duchu odliczając minuty do końca mszy. W pewnym momencie draństwo zaczęło się przemieszczać ...prosto pod kołnierz delikwenta. Mężczyzna musiał coś poczuć, bo podrapał się po szyi; ja natomiast opuściłam tylko głowę. Jednocześnie odczułam pewna ulgę. Bestia już mi nie zagraża - gdzie bowiem będzie jej tak dobrze, jak pod ciepłym odzieniem niczego nieświadomego nieszczęśnika!



sobota, 12 grudnia 2015

Świąteczne szaleństwo

Z radością oznajmiam, że Adam Madulski - autor blogu Subiektywnie - nominował mnie do Liebster Blog Award. To moje pierwsze wyróżnienie, zatem jako młodą blogerkę cieszy niejako podwójnie.


Zamiast zwyczajowych jedenastu pytań Adam poprosił nas o napisanie posta. Czemu zadość niniejszym z przyjemnością czynię.


Święta za pasem, tłumy w centrach handlowych, w domach porządki i gromadzenie zapasów na wielkie gotowanie. Wkrótce większość z nas zasiądzie do wigilijnej wieczerzy przy suto zastawionym stole - koniecznie dwanaście potraw. Czemu zawdzięczamy tę tradycję? Pierwotnie dwunastu daniom odpowiadało dwanaście miesięcy. Poszczególne dania stanowiły niejako podziękowanie za każdy miesiąc z osobna. Później pojawiła się symbolika apostolska. Oczywiście wszystkiego obowiązkowo trzeba spróbować, by w nadchodzącym roku niczego nam nie zabrakło.

Znaczna część świętujących niezmiennie zachowuje tę tradycję. Zastanawiam się nad sensem powyższego. Szaleństwo zakupowe, gorączka w kuchni, by następnie nie zjeść nawet połowy. Czy ktoś kiedyś przygotował i wystawił tyle, ile jest w stanie spożyć? (Chociaż nie wątpię, że poniektórzy apetyty mają imponujące.) Jestem wręcz przekonana, że spora część pieczołowicie sporządzonych wiktuałów wyląduje w odpadach "mokrych".

A gdyby tak odpuścić - sobie i innym? Do dziś przeżywam traumę, kiedy teściowa albo babcia upiera się, że koniecznie wszystkiego muszę spróbować, nawet jeśli zwyczajnie nie mam na to ochoty. W moim domu rodzinnym uzgadniamy wcześniej co chcielibyśmy zjeść i dochodzimy do konsensusu, w którym na stole pojawia się maksymalnie pięć potraw. Zapewniam, że wszyscy są zadowoleni i - co ważne - najedzeni!

Przychodzi mi na myśl rozwiązanie dla tych, którzy nie potrafią przygotować wigilii inaczej, niż "dla pułku wojska". Proponuję wypełnić dom tymi, którzy te dobrodziejstwa z radością pochłoną. Tak, by pusty talerz nie stanowił li tylko pustej tradycji. Zdaję sobie sprawę z tego, że zaproszenie do domu obcej, bezdomnej osoby, to nie takie hop siup! Obawy o to, czy ktoś nie wykorzysta naszej gościnności są w pełni zrozumiałe. Ponadto ciężko mówić o zasiadaniu do wieczerzy bez udostępnienia osobie z ulicy prysznica i świeżych ubrań, których - bynajmniej - nie ściągniemy z niej po kolacji. Do tego dochodzą wszy, pchły, oraz inne przypadłości - od których taki bezdomny z pewnością wolny nie jest. To wszystko wymaga ogromnej logistyki i mało kto jest w stanie się na to zdobyć. 

Nie postuluję jednak aż tak dalece posuniętej ofiarności. Może całkiem bliziutko - ot, dwa piętra niżej albo w klatce obok - mieszka samotna osoba lub biedna rodzina, której warto podarować coś wyjątkowego. Świąteczną kolację tudzież własne towarzystwo na ten uroczysty wieczór. Chodzi o to, by nie zatracić prawdziwego - duchowego(!) - wymiaru Świąt Bożego Narodzenia. O co nietrudno w tej niepotrzebnej, stanowczo przesadzonej krzątaninie. Jak pisał wstrzemięźliwy mnich Ewagriusz: Pragnąc więc czystej modlitwy (...) panuj nad żołądkiem. Umiarkowanie jest murem strzegącym sposobu życia, kształtowaniem charakteru (...) tchnieniem życia dla duszy. Bowiem to, co w mym poście ze wszech miar chciałam skrytykować, zwie się przesadą właśnie.



piątek, 23 października 2015

Gospodarcza żona



Sezon na domowe przetwory powoli dobiega końca. Po trochu i ja zaopatrzyłam swoją spiżarnię, choć nie sposób byłoby przetrwać całej zimy na tych kilku symbolicznych słoiczkach. Z pewnością jednak znajdzie się parę takich wieczorów, gdy zasiądę w fotelu konsumując własny dżemik. Ba! Na Boże Narodzenie planuję ciasto z galaretką i owocami. Wydrylowane wiśnie w kompocie leżakują już w piwnicy!

Zachwycona zaradną synową teściowa dziwiła się, kiedy - wśród tylu codziennych obowiązków i przy małym dziecku - znalazłam na to czas. Odpowiedź jest równie prosta, co rozczarowująca: wtedy, gdy ona szykowała obiad dla całej rodziny (czytaj: zamiast). Tak, moi mili - tego, kto uznać mnie chciał za gospodarczą kobietę, tego wielki zawód spotkać musi.

Dziecko me gust ma osobliwy, toteż specyficznej wymaga kuchni. Wspólna w grę nie wchodzi. Mąż zaś, jeśli na obiad ma ochotę, sam go sobie zorganizować musi. Skądinąd, co jakiś czas dopada mnie zryw na gotowanie. Moją specjalnością stały się zupy i zapiekanki makaronowe. Ostatnio pojawiły się również wypieki - drożdżówki serem i pikantne bułeczki z mąki orkiszowej. Zapachy unoszą się już od progu, a mąż nie posiada się z radości. Wie, że to chwila wyjątkowa, bo zasadniczo nie codzienna! 

W okresie kuchennego spoczynku nie sączę kawy całymi dniami. Mój przydział obejmuje pranie i odkurzanie. Do tego codzienny, dwugodzinny spacer z dzieckiem oraz rehabilitacja - i tak mija cały dzień. Mąż nie oczekuje ode mnie więcej i to jest klucz do jego obiadu. Gdy nie wywiera się na mnie presji, o wiele więcej zdziałać potrafię. Tak, że kulinarne zrywy częściej mnie nachodzą. Za chwilę zabieram się do pieczenia czekoladowego brownie. Wszelako nie znaczy to, iż stanę na wysokości zadania jako gospodarcza żona. Ta bowiem najpierw zabrałaby się za obiad, ciasto pozostawiając na trzecie..





Wiadomość z ostatniej chwili - brownie wyszło obłędnie! Do tego mus gruszkowy z nutą korzenną z własnej mini-spiżarni. Niebo w gębie!





czwartek, 15 października 2015

Bolesna miłość macierzyńska


15 października jest Dniem Dziecka Utraconego. 
Z tej okazji chciałabym poruszyć temat rodzicielstwa i macierzyńskiej miłości. Dzieciątko me żyje wprawdzie, tudzież ma się w miarę dobrze, lecz Dzień, który obchodzimy dzisiaj, skłania ku refleksjom wielopoziomowym. Nie jest moim celem ani zrażanie, ani - tym bardziej - namawianie do posiadania dzieci. Jednak patrząc wstecz przyznaję, że warto, bo dzieci, to mimo wszystko wielki skarb. Dziękuję wszystkim, którzy byli przy mnie wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebowałam.


Mój synek jest dzieckiem zaplanowanym i oczekiwanym z wielką radością. Wszystko zostało starannie przygotowane na jego przyjście i nic nie miało nas zaskoczyć. Poród przebiegł bez komplikacji, Antoś urodził się o czasie i otrzymał 10 punktów w skali Apgar. A jednak były to najdłuższe i najboleśniejsze godziny w moim życiu. Ponoć widok nowo narodzonej istotki sprawia, iż kobieta zapomina o wszystkich trudach porodu. W moim wypadku widok dziecięcia bólu nie umniejszył. Do dziś pojąć nie mogę, dlaczego wydanie na świat człowieka musi być drogą przez mękę.


Kiedy emocje w końcu opadły, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek i regenerację sił. Tymczasem okazało się, że Antoś takiej opcji pod uwagę nie bierze. Faktycznie w ciągu trzech szpitalnych dób przespałam łącznie ...dwie godziny. Nie tak to sobie wyobrażałam. Synek miał spać jak aniołek i jeść co 3 godziny, miast nieprzerwanie wisieć na piersi mej. Stało się jasne, że czeka mnie codzienna walka, aby cokolwiek zjeść bądź też wejść pod prysznic. Moje życie zostało wywrócone do góry nogami, zaś chroniczne zmęczenie i niewyspanie doprowadziło mnie na skraj wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Wtedy pojawiły się myśli w rodzaju "po co mi to było?". Mimo to, w całej tej niemocy, nie zapominałam o Antosiu - dbając, by niczego mu nie zabrakło. Przykładałam wagę zarówno do sfery cielesnej, jak też psychicznej i emocjonalnej. Tuliłam, głaskałam i całowałam swe dziecię iście podręcznikowo, niczym automat jakiś! Cierpliwość moja została w końcu nagrodzona - z każdym tygodniem łzy bezsilności odchodzić zaczęły w niepamięć. Uczyłam się swojego dziecka, uczyłam się miłości. 

Dużo rozmawiałam z innymi mamami. Wiele spośród z nich doświadczyło podobnego szoku rodzicielstwa. Jednak żadna z nich nie przyznawała się do swoich uczuć. Okazuje się, że depresja poporodowa dotyka większy odsetek kobiet niż to się powszechnie podaje. Czyżby temat tabu? Dlaczego kobiety zamykają się w sobie ze swą bezsilnością? Z jakiego powodu wstydzą się swoich emocji? Poniekąd jest to pokłosie gloryfikacji roli matki w sposób tak spektakularny, że wszelkie odstępstwo zdawać by się mogło przestępstwem. Bycie matką, to czysta radość i błogosławieństwo! MATCE nie wypada mieć w sobie nawet cienia egoizmu. Nie wolno jej - nawet czasami - mieć po prostu dość.

Niełatwo było temu sprostać, choć zewnętrznie spisałam się na medal. Wystarczy prześledzić mój profil na Facebooku. Synek i mamusia z przyklejonym uśmiechem, a wszystko to opatrzone komentarzem: "moje szczęście". Choć wtedy nie byłam jeszcze świadoma owego szczęścia. Zastanawiam się ile "szczęść" moich facebookowych koleżanek zostało podobnie odcierpianych. Czy wszystkie udajemy, czy tylko mnie rola MATKI przerosła? 

Instynkt macierzyński, to wielka siła Natury. Nawet w tych trudnych początkach, broniłabym swego Antosia, jak lwica. Dziś śmiało powiem, że kocham go najbardziej na świecie i życie bym za niego oddała.
Kiedyś trudno mi było pojąć, dlaczego Kościół katolicki wynosi na piedestał Miriam. Ot, po prostu matka i tyle. Teraz już wiem - choć trudno to sobie wyobrazić - co przeżywała Matka patrząc na mękę swojego Syna. Wszystkie religijne kwestie pozostawiam osobistej wierze (nie o tym traktuje ten post), zwracam tylko uwagę na fakt, że syn umarł na oczach swojej matki. Jak można przetrwać śmierć własnego dziecka? Niech na zawsze pozostanie to dla mnie tajemnicą!

Czy teraz - gdy dojrzałam - macierzyństwo jest dla mnie jednym wielkim uniesieniem? Otóż, nie. To, co dotychczas  jawiło mi się w kategoriach obawy, stało się moją rzeczywistością. Troska o ukochaną istotę towarzyszyć będzie mi już do końca. Pamiętam, jak mąż dał mi całodzienne "wychodne", ja zaś nie potrafiłam się w pełni odprężyć. Każde mijane na ulicy dziecko przypominało mi o synku, za którym boleśnie tęskniłam. Uświadomiłam sobie wtedy, że nic już nie będzie takie jak kiedyś. Jak świat światem - nie jestem już wolna. Wiem, że Antoś kiedyś pójdzie własną drogą i nie wolno mi trzymać go w szponach nadopiekuńczej miłości. Lecz póki jest taki malutki, nawet perspektywa przedszkola napawa mnie lękiem. Chciałabym go chronić przed całym światem. I w tym sensie ta miłość boli, bo kochasz tak bardzo, że myśl o krzywdzie ukochanej istoty straszniejsza jest niż własna śmierć. Czy to kiedyś minie? Czy kiedyś zwyczajnie "wyluzuję"?

To mój Antoś 5 IX 2013, 2014 i 2015 roku:


niedziela, 12 lipca 2015

Policjanci codzienności

Dlaczego tak trudno nam rozmawiać? Bo nie potrafimy słuchać.
Dlaczego nie potrafimy słuchać? Bo sami wiemy lepiej! 
I o tym traktować będzie dzisiejszy post. 

Policjanci codzienności. Stojący na straży twojego zdrowia, portfela, rodziny. Nieprzerwanie mają coś do powiedzenia i z zasady zawsze wiedzą lepiej. W każdym momencie, obojętnie na jaki temat, gotowi są udzielić Ci dobrej rady. Lecz tylko ośmiel się ich nie przyjąć, niewdzięczniku! Pamiętam rozmowę ze swoją 85-letnią ciocią. Zdania miałyśmy odmienne, jednak krewna nie zamierzała mnie przekonywać. Konwersację skwitowała swoistym argumentem nie do odrzucenia: "pogadamy jak będziesz w moim wieku". Cóż.. dyskusję z takim punktem widzenia - z oczywistych względów - uznałam za bezcelową.

Krytykanctwo i "wszechwiedza" nie jest domeną li tylko osób starszych. Wszak zawsze znajdzie się "kaznodzieja", którego pokrewne naszym troski uczyniły od nas mądrzejszym. Takim to sposobem ktoś uświadamia mnie z frasunkiem w głosie, że oto córcia pani Joli w wieku mojego Antosia już dawno robiła użytek z nocniczka! I jeszcze ...dlaczego on ciągle pije z butelki ...czy nie jest za duży na smoczek. Cóż z tego, pytam, że pani X ma już odchowane dzieci, do tego bliźniaki? Czy z tego tytułu wie lepiej czego potrzeba mojemu synkowi? Z pozoru ta sama sytuacja różnić się będzie zgoła, gdy stanie się doświadczeniem innego. Toteż ze sposobu, w jaki wychowuję dziecko, przed nikim tłumaczyć się nie zamierzam.
Za Ferdkiem Kiepskim odpowiadam:  a co to kogo gówno obchodzi?!

Obok policjantów do spraw wychowania stoją strażnicy Twoich finansów. Nie omieszkają wytknąć Ci nowej sukienki, zwłaszcza, że w domu przydałby się remont. Uzupełnianie garderoby uważają za zbędny luksus, zbyt zakompleksieni, by myśleć o sobie. Za wzór stawiają własną, cierpiętniczą postawę, której nota bene najbardziej w sobie nienawidzą.  

Eksperci w sprawach damsko-męskich zawsze wiedzą z kim przysłowiowej Kaśce byłoby lepiej. Odwiecznie odchudzający się spece od zdrowia, skontrolują ilość cukru w Twojej herbacie. Znawcy mody, dyktatorzy tego, co wypada, a czego nie... Że też nikt (jeszcze?) nie poucza mnie, ile papieru toaletowego mam zużywać!
Dobre rady zawsze są w cenie. Na przyjacielską pomoc, bądź co bądź, otwarta jestem. Mówię natomiast NIE wszelakiej maści zagorzałym moralizatorom. Tym zapatrzonym w siebie Narcyzom, którym empatia jest obca. Niewiele możecie, mimo, iż tak wiele chcecie
I tu muszę was rozczarować - gwiżdżę na wasze "mandaty".

Grafika znaleziona w sieci

środa, 8 lipca 2015

Zaklęte w przyrodzie


Jako dzieci kładliśmy się z przyjaciółmi na trawie i - patrząc w niebo - doszukiwaliśmy się w chmurach rozmaitych kształtów. Co ciekawe, ile osób, tyle koncepcji, lecz w tym cały urok zabawy. Dziś trudno o kawałek trawnika nieupstrzonego psimi odchodami, toteż bujanie w obłokach zamieniłam na kontemplowanie drzew. Oczarowały mnie te ich, napotkane podczas spacerów, kształtyPrzedstawiam zatem to, co wywołało we mnie skojarzenia w parze z tym, co zobaczyłam oczami duszy. Niektóre spostrzeżenia uznać możecie za dość naciągane, choć mam nadzieję, że i Was  coś zainspiruje, by popuścić wodze wyobraźni.



KONIK MORSKI





SERCE





BARAN




MASKA Z FILMU "KRZYK"




ZAKONNICA







KROWI  ŁEB




MORDKA BULDOŻKA FRANCUSKIEGO








RYJ TAPIRA






POTWÓR Z FILMU "WSTRZĄSY"





Myślę, że gdybym zapuściła się głębiej w las, klejnotów przyrody byłoby więcej! Na koniec okaz ręką ludzką uczyniony :-)







poniedziałek, 1 czerwca 2015

Szacunek za szacunek


Inspiracją dla moich dzisiejszych przemyśleń są niedawne wybory prezydenckie, a raczej komentarze, które ukazały się po ich zakończeniu. Większość moich znajomych zasygnalizowała chęć ucieczki z kraju, tu i ówdzie zaś można było przeczytać, jakiż to "wstyd", że Prezydentem został kandydat PIS-u! Pojawiły się również analizy elektoratu ubiegających się o najwyższy urząd w państwie. Wynika z nich, iż Dudę wybierali głównie rolnicy i robotnicy, natomiast na Komorowskiego głosowały elity. Cóż to oznacza de facto? Ci pierwsi zdecydowali się na człowieka z doktoratem i znajomością czterech języków obcych, a drudzy na "wujka" robiącego błędy ortograficzne. Pytam więc: czego ja - jako wyborca Dudy - mam się niby wstydzić?
Nie chcę w tym miejscu uprawiać polityki, ani tym bardziej dezawuować kogokolwiek ze względu na przekonania polityczne. Chodzi mi raczej o elementarny szacunek dla zwolenników odmiennych światopoglądów - niezależnie od tego, czyje akurat jest "na wierzchu". Zapanowała bowiem swego rodzaju moda na obrażanie fanów PIS-u; co więcej, drwiny spotykają się z powszechną aprobatą. Naśmiewają się zarówno ludzie prości, jak ci wykształceni. Choć zaryzykuję stwierdzenie, iż elegancki świat i finansjera szydzą sobie z przeciwników bez porównania śmielej. Niechby tylko rolę się odwróciły i sponiewierana zostałaby osoba Bronisława Komorowskiego! Nietrudno sobie wyobrazić jak protestowałby elektorat Platformy. 
Europejska Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności poucza nas o poszanowaniu wolności myśli, sumienia, oraz wyznania. Tolerancja i szacunek dla filozoficznej różnorodności stanowi fundament demokratycznych państw. Nie chodzi jednak o przyzwolenie na rozmaite dewiacje. Akceptowalne przekonania muszą być zgodne z poszanowaniem ludzkiej godności. Choć światopogląd dotyczy z zasady jednostki, zakłada swobodę jego manifestowania. Podobnie jak należy się szacunek i tolerancja dla czyiś poglądów, tak też należy respektować fakt, iż inni mogą te przekonania krytykować i propagować przeciwne. Pogodzenie tych sprzeczności, to wyzwanie i zadanie dla demokratycznego społeczeństwa. Wolność słowa nie ma bowiem nic wspólnego z publicznym obrażaniem innych osób. Kodeks karny zabrania znieważania Prezydenta i innych konstytucyjnych organów RP. 
Być może ujemne wyrażanie się na temat PIS-u i jego amatorów mieści się w granicach wolności słowa. Z całą pewnością jednak użyte środki - nacechowane nienawiścią i pogardą - nie mieszczą się w kanonach dobrego stylu i elegancji. 
W moim odczuciu przywiązanie do swoich doktryn i przekonanie o ich bezwzględnej racji nie usprawiedliwia takiej retoryki. Owej postawie mówię NIE - i to niezależnie od tego po której stronie boiska się znajduję!  


Grafika znaleziona w sieci

sobota, 16 maja 2015

W służbie człowiekowi czy własnemu brzuchowi?


Dziś o moich doświadczeniach z księżmi. Wątek chciałabym "ugryźć" od strony czysto ludzkiej, celowo zatem pominę kwestie odprawiania mszy, spowiedzi i innych sakramentów. 

Na temat kapłaństwa zwyczajowo padają wielkie słowa. Jest ono powołaniem, sposobem na życie, a do jego istoty należy wręcz służba drugiemu człowiekowi. Katechizm Kościoła Katolickiego poucza nas, że "przez służbę innym sami uświęcamy się i zasługujemy na zbawienie". Jak to powinno wyglądać w praktyce? Posługa w konfesjonale, praktyka duszpasterska, co najważniejsze zaś, otwartość na bliźniego. Wzorem lekarza odpowiedzialnego za doczesne życie śmiertelnika, ksiądz sprawuje pieczę nad jego egzystencją wieczną. Jezus postawił Apostołom wysokie wymagania, takie jak modlitwa, ubóstwo, pokora, zaparcie się siebie. Jednak czy ich następcy pełni  ewangelicznego ducha?

Jako że od młodości w kościele udzielałam się "muzycznie", rzec można, zajęłam miejsce u tzw. żłoba. Moje życie w sporej mierze toczyło się też na plebanii.  Kawa, ciasto, pizza, film na video, nawet i naleweczka. Tak sobie miło z przyjaciółmi czas spędzałam. Bo i czemuż by nie? Ksiądz też człowiek. Lecz, gdy z młodzieńczych lat wyrosłam i jako statecznej już białogłowie przyszło mi oficjalne wizyty składać, sprawy nieco się skomplikowały.

W ostatnich dniach pochłonięta byłam szukaniem dogodnego miejsca, w którym można by zorganizować koncert. Nasza orkiestra liczy kilkadziesiąt osób, zatem wybór mój padł na kościół. Stosowny telefon wykonałam, w duchu licząc, że pomysł spotka się z aprobatą. Toteż niemile mnie zaskoczyło, gdy proboszcz stwierdził, co następuje. Inicjatywa, jego zdaniem, piękna, tyle, że ...zbyt kłopotliwa. Wszak wielkiej pracy wymaga - ogłosić wydarzenie z ambony, udostępnić kościół, jakąś salkę do przebrania i toaletę - on zaś jest taaaki zmęczony. Pytam zatem, co innego w tym czasie ma do roboty? Czyż nie od tego jest, by angażować się i być uczynnym? 

Zadzwoniłam do innej świątyni. Tu wprawdzie zgodę otrzymałam, lecz i tak odczułam spory niesmak. Szczegóły przybyłam omawiać z synkiem. Ma się rozumieć, pilnowałam, by (w ramach ulubionej zabawy) niczego proboszczowi z biurka nie zrzucił. Siedziało maleństwo grzecznie na moich kolanach, od czasu do czasu nieśmiało czegoś dotykając. Gdy zdarzyło mu się raptem odrobinę przesunąć któryś z gadżetów, ksiądz ostentacyjnie go poprawiał, przy czym do końca nie obdarzył ani mnie, ani mej słodkiej chłopczyny uśmiechem. Miałam nieodparte wrażenie bycia intruzem. Recz jasna to tylko moje emocje, ale te znikąd się przecież nie biorą.

Z zakonnikami doświadczenia mam nieco lepsze. Zapewne wynika to z ich duchowej formacji, jak również z większej ilości codziennych obowiązków, co dość skutecznie chroni ich przed skupianiem się na pasieniu brzuchów. Wśród księży, których znam z czasów, gdy jeszcze byli klerykami, a nawet nieco wcześniejszych, często obserwuję pewien przykry proces przemiany. Dorabiają się oni kałduna oraz wypasionej bryki, oddalając się jednocześnie od ludzi i ich potrzeb. Nie jestem przeciwniczką posiadania samochodu przez kler. Wręcz przeciwnie - przy ich posłudze auto jest bardzo pożyteczne. Nie śmiem również odmawiać im tej odrobiny wygody. Tylko czy to koniecznie musi być fura za 100 tysięcy złotych lub więcej? To się po prostu nie godzi. Przepych, w którym żyją, psuje ich, sprawiając, że przestają żyć życiem ludzi. Nic dziwnego, że odwiedzając biuro parafialne, czuję się nieledwie petentem.

Przepraszam wszystkich, których uraziłam. Moim celem nie było podważanie zaufania do księży w ogóle. Obca mi jest postawa antyklerykalna. Pragnęłam jedynie wyrazić konstruktywną krytykę i żywą nadzieję, iż ambasadorzy Chrystusa, w imię miłości do Boga i ludzi, staną się w swej posłudze gorliwsi.


Grafika znaleziona w sieci

czwartek, 7 maja 2015

Fenomen Dextera


Długo się zastanawiałam jaki powinien być ten pierwszy POST.
Przypuszczalnie wypadałoby najpierw przedstawić swoją osobę, zaprezentować kilka faktów..
Tymczasem postanowiłam być po prostu sobą i dać się poznać ..z czasem.
Jako licealistka zaczytywałam się w Jane Austen, której powieści traktowały przede wszystkim o zamążpójściu. Od zwykłych romansideł odróżniała je celna obserwacja i żywa prezentacja kobiecej psychiki. Równocześnie sama marzyłam o idealnej miłości, która - jak się później okazało - w przyrodzie nie występuje. Rozczarowana powyższym wnioskiem przeniosłam zainteresowania na nieco bardziej abstrakcyjny grunt. Nowe upodobania objęły seryjnych morderców i tych, którzy ich ścigali. Rzec by można, co w tym abstrakcyjnego? Otóż dokonywane przez zwyrodnialców zbrodnie, przez swą makabryczność, zyskiwały pewną absurdalność. Tym sposobem kryminały (czy to książki, czy seriale) stały się tzw. odmóżdżaczem, który pozwalał mi nie tęsknić za idealną miłością.
W ostatnim czasie zaliczyłam amerykański serial pt. Dexter. Jego akcja skupia się na osobie Dextera Morgana - za dnia analityka śladów krwi w policji w Miami, a nocą seryjnego mordercy. Nie jest to jednak "zwykły" degenerat. Dexter likwiduje wyłącznie tych, którzy wymykają się wymiarowi sprawiedliwości i unikają odpowiedzialności za popełnione zbrodnie. "Kodeksu", wg którego wybiera ofiary, nauczył go ojczym. Wiedział on, że pozbawionego na skutek traumatycznych przeżyć z dzieciństwa pasierba nie powstrzyma przed zabijaniem. Postanowił zatem ukierunkować jego mroczną potrzebę tak, by nie krzywdzić niewinnych.
..lecz tych, którzy na to zasłużyli? I tu dochodzimy do sedna. Czy wymierzanie kary przez osobę do tego nieuprawnioną może być usprawiedliwiane wskutek pewnych okoliczności? To nie jego wina, lecz świata - dobrzy ludzie muszą robić złe rzeczy, bo ten świat nie jest dobry. Taki morał zdaje się wypływać z omawianego serialu. Skutkiem tego zaczynamy kibicować Dexterowi w jego podwójnym życiu wierząc, że można być jednocześnie bezwzględnym mordercą i kochającym ojcem. Takie myślenie, to utopia. Zabicie człowieka zawsze pozostawia piętno na duszy.
Podczas kolejnych sezonów Dexter uczy się jak żyć z ludźmi, przede wszystkim zaś poznaje co to znaczy kochać. W finałowym odcinku droga, którą przeszedł, niejako przestaje mieć znaczenie. Wszyscy na pewno spodziewaliśmy się innego zakończenia. Miłość miała sprawić, że ciemna strona bytu opuści naszego bohatera, który odtąd żył będzie "długo i szczęśliwie". I może to świadczy o tym, że jest w nas jednak poczucie przyzwoitości, które chce widzieć w człowieku dobro i pragnie, by to dobro zwyciężyło!

Grafika znaleziona w sieci